Los się do mnie uśmiechnął. Właśnie doświadczyłam czegoś niewiarygodnego i wciąż jestem w tak ciężkim
szoku, że nie potrafię przebić się przez szum emocji. Od tygodnia siedzę
i próbuję sformułować sensowną odpowiedź na pytanie: jak to jest przeżyć jeden z najważniejszych dni w życiu?
* * *
W tym momencie nie ma chyba nic, co ekscytowałoby mnie bardziej niż podróże. Rzadko czuję się szczęśliwa od korzeni aż po czubek nosa. Na co dzień mało rzeczy wzbudza mój zachwyt, a energia do życia pojawia się tak szybko, jak znika. Ale w podróży to wszystko się gdzieś rozmywa, mózg przestawia mi się na inne częstotliwości i zaczynam głębiej oddychać. Chciałabym codziennie umieć tak szybko wyskakiwać z łóżka, tak dużo chodzić i tak mało jeść.
Mam wielkie szczęście, że tegoroczne lato otworzyła i zamknęła właśnie podróż.
Zaczęłam od Berlina z Karlą (1, 2), a skończyłam na Sztokholmie z Marfą.
Ponieważ
był to mój drugi raz w Szwecji, potraktowałam ten wyjazd mniej
turystycznie. Przede wszystkim chodziłyśmy i obczajałyśmy ludzi,
zagryzając spostrzeżenia lidlowymi bułeczkami z czekoladą. Wpadłyśmy do
Moderna Museet (1, 2, 3), które tym razem zachwyciło mnie twórczością hippisowskich komun i kolażami oraz do Fotografiska Museet (1, 2, 3),
gdzie z kolei natrafiłyśmy na przegenialną wystawę Antona Corbijna.
Okazało się, że - choć żadna z nas nie skojarzyła tego nazwiska - jego
fotografie są tak kultowe, że trudno ich nie znać. No miał facet oko, i
całkiem popularnych modeli ;)
Ale to wszystko zeszło na drugi plan. I muzea, i widoki, i zdjęcia, które właśnie oglądacie.
Ale to wszystko zeszło na drugi plan. I muzea, i widoki, i zdjęcia, które właśnie oglądacie.
Na pewno ktoś Wam kiedyś zadał to stare jak świat pytanie: z kim, żyjącym lub nie, chciałbyś się najbardziej spotkać? Otóż mnie w Sztokholmie udało się spotkać (i to dwukrotnie!) właśnie TEGO człowieka: Patti Smith.
/ Uczciwie muszę uprzedzić, że od tego momentu zaczynam mój pełen zachwytów i stanowczo za długi elaborat na temat Patti Smith. Tylko dla masochistów i pattimaniaków. /
Nigdy, przenigdy żadna książka nie wzbudziła we mnie takich emocji, jak Poniedziałkowe dzieci. Zresztą już o tym pisałam. Od momentu jej przeczytania Patti stała się moją idolką i autorytetem. Zakochałam się w jej osobowości, charyzmie, umiejętności snucia prostych opowieści o trudnych rzeczach, w podejściu do życia i ludzi, mądrości zbudowanej na ogromie doświadczeń. I do tego młodość przeżyta w latach 60. i 70. w Nowym Jorku. Recytuje, śpiewa, gra, rysuje, pisze, jest niesamowita i bardzo spójna we wszystkim co robi. W skrócie: definicja żyjącej legendy.
Całkiem przypadkowo okazało się, że mój pobyt w Sztokholmie pokrywa się z wernisażem zdjęć autorstwa Patti nawiązujących do jej książki M Train. Można było również wziąć udział w rozmowie jakiegoś szwedzkiego krytyka i Patti, ale bilety były drogie i od dawna wyprzedane. Trudno. Poszłyśmy z Marfą na otwarcie wystawy, chociaż bez większych nadziei, bo przecież za tamto zorganizowane spotkanie ludzie musieli zapłacić grubą kasę.
Byłyśmy na miejscu 40 minut przed czasem i grzecznie ustawiłyśmy się w kolejce. Jeszcze zanim zaczęli wpuszczać ludzi, zobaczyłyśmy ją w oddali przez szybę. Przechadzała się pomiędzy zdjęciami. Wysoka, szczupła, ze srebrnymi potarganymi włosami opadającymi na ramiona, ubrana tak fajnie, jak tylko można się ubrać. Przeżyłyśmy pierwszy z wielu mikrozawałów.
Pojawiła się znowu, gdy pomieszczenie zapełniało się ludźmi. Weszła tylnymi drzwiami i całkiem na luzie zaczęła się przechadzać w tłumie. Zagaiła jakąś grupkę młodych Szwedów i zaczęła z nimi żartować. Stała ze trzy metry od nas. Zrobiła rundkę dookoła. Ludzie zaczynali świrować - zrobiło się ciasno, wszędzie telefony. A my po prostu tkwiłyśmy w środku tego wszystkiego oniemiałe ze szczęścia. I wtedy Patti znalazła się blisko, spojrzała w naszą stronę... i podeszła. Zapytała, jak się mamy i dalej jakoś poszło, chociaż po fakcie nie pamiętałam ani jednego słowa i dopiero Marfa musiała mnie poinformować, jakie bzdurki gadałam. Po chwili podziękowała nam za przyjście i niedługo potem zniknęła z wernisażu.
Myślałam, że wygrałam życie. Przez następną dobę nie mogłyśmy przestać powtarzać co 5 minut, że "widziałyśmy Patti Smith!!!!!". Ale najlepsze dopiero miało nadejść...
Dwa dni później siedziałyśmy na ławce w centrum i rozkminiałyśmy dojazdy do Fotografiski. I wiecie kto właśnie spacerował po tej samej ulicy?! No wiecie :D
Tego już chyba nie dałoby się zakwalifikować jako mikrozawału. Na szczęście coś mnie wtedy tknęło, że drugiej takiej szansy pewnie nie dostanę. Mój mózg błyskawicznie połączył kilka wątków: leżącą w torebce książkę Patti (zapomniałam jej wziąć na wernisaż i tak strasznie tego żałowałam), długopis i czerwone światło. Nim zdążyłam się zestresować i odpuścić, już biegłam w stronę przejścia dla pieszych, przed którym się zatrzymała.
Kiedy mnie zobaczyła, powiedziała do pani, która ją oprowadzała: to jest ta dziewczyna z Polski, o której ci mówiłam. Zawał to za mało. Później było mi dane spędzić kilka najmilszych minut mojego życia. Rozmawiałyśmy o koncertach, o młodości, o energii. Przepraszam Was, ale nie potrafię znaleźć słów, żeby opisać stan ducha, w jaki mnie wprowadziła - coś pomiędzy odurzeniem a natchnienie. Na pożegnanie położyła mi dłoń na policzku i poczułam, jak przenika mnie jej matczyna troska, szczere zainteresowanie i głęboki szacunek do drugiego człowieka. Do dzisiaj mam zaszklone oczy, gdy tylko sobie o nim przypominam. I nie mogę uwierzyć, że to wszystko naprawdę miało miejsce.
Jak to jest przeżyć jeden z najważniejszych dni w życiu? Dużo łez, jeszcze więcej łez, potężna dawka inspiracji i niecodzienne poczucie wewnętrznego spokoju. Ale to chyba nie jest ta sensowna odpowiedź, którą zapowiedziałam na początku. Może z czasem uda mi się ostudzić myśli na tyle, żeby ją doprecyzować.
Całkiem przypadkowo okazało się, że mój pobyt w Sztokholmie pokrywa się z wernisażem zdjęć autorstwa Patti nawiązujących do jej książki M Train. Można było również wziąć udział w rozmowie jakiegoś szwedzkiego krytyka i Patti, ale bilety były drogie i od dawna wyprzedane. Trudno. Poszłyśmy z Marfą na otwarcie wystawy, chociaż bez większych nadziei, bo przecież za tamto zorganizowane spotkanie ludzie musieli zapłacić grubą kasę.
Byłyśmy na miejscu 40 minut przed czasem i grzecznie ustawiłyśmy się w kolejce. Jeszcze zanim zaczęli wpuszczać ludzi, zobaczyłyśmy ją w oddali przez szybę. Przechadzała się pomiędzy zdjęciami. Wysoka, szczupła, ze srebrnymi potarganymi włosami opadającymi na ramiona, ubrana tak fajnie, jak tylko można się ubrać. Przeżyłyśmy pierwszy z wielu mikrozawałów.
Pojawiła się znowu, gdy pomieszczenie zapełniało się ludźmi. Weszła tylnymi drzwiami i całkiem na luzie zaczęła się przechadzać w tłumie. Zagaiła jakąś grupkę młodych Szwedów i zaczęła z nimi żartować. Stała ze trzy metry od nas. Zrobiła rundkę dookoła. Ludzie zaczynali świrować - zrobiło się ciasno, wszędzie telefony. A my po prostu tkwiłyśmy w środku tego wszystkiego oniemiałe ze szczęścia. I wtedy Patti znalazła się blisko, spojrzała w naszą stronę... i podeszła. Zapytała, jak się mamy i dalej jakoś poszło, chociaż po fakcie nie pamiętałam ani jednego słowa i dopiero Marfa musiała mnie poinformować, jakie bzdurki gadałam. Po chwili podziękowała nam za przyjście i niedługo potem zniknęła z wernisażu.
Myślałam, że wygrałam życie. Przez następną dobę nie mogłyśmy przestać powtarzać co 5 minut, że "widziałyśmy Patti Smith!!!!!". Ale najlepsze dopiero miało nadejść...
Dwa dni później siedziałyśmy na ławce w centrum i rozkminiałyśmy dojazdy do Fotografiski. I wiecie kto właśnie spacerował po tej samej ulicy?! No wiecie :D
Tego już chyba nie dałoby się zakwalifikować jako mikrozawału. Na szczęście coś mnie wtedy tknęło, że drugiej takiej szansy pewnie nie dostanę. Mój mózg błyskawicznie połączył kilka wątków: leżącą w torebce książkę Patti (zapomniałam jej wziąć na wernisaż i tak strasznie tego żałowałam), długopis i czerwone światło. Nim zdążyłam się zestresować i odpuścić, już biegłam w stronę przejścia dla pieszych, przed którym się zatrzymała.
Kiedy mnie zobaczyła, powiedziała do pani, która ją oprowadzała: to jest ta dziewczyna z Polski, o której ci mówiłam. Zawał to za mało. Później było mi dane spędzić kilka najmilszych minut mojego życia. Rozmawiałyśmy o koncertach, o młodości, o energii. Przepraszam Was, ale nie potrafię znaleźć słów, żeby opisać stan ducha, w jaki mnie wprowadziła - coś pomiędzy odurzeniem a natchnienie. Na pożegnanie położyła mi dłoń na policzku i poczułam, jak przenika mnie jej matczyna troska, szczere zainteresowanie i głęboki szacunek do drugiego człowieka. Do dzisiaj mam zaszklone oczy, gdy tylko sobie o nim przypominam. I nie mogę uwierzyć, że to wszystko naprawdę miało miejsce.
Jak to jest przeżyć jeden z najważniejszych dni w życiu? Dużo łez, jeszcze więcej łez, potężna dawka inspiracji i niecodzienne poczucie wewnętrznego spokoju. Ale to chyba nie jest ta sensowna odpowiedź, którą zapowiedziałam na początku. Może z czasem uda mi się ostudzić myśli na tyle, żeby ją doprecyzować.
25/09/16
dziś po południu wszechświat pogłaskał mnie po policzku
i po raz pierwszy uwierzyłam że naprawdę będzie dobrze
nie wiem czym sobie zasłużyłam na ten nieproszony dar
ale zdecydowałam się go przyjąć
żeby móc z dumą nosić dotyk twojej dłoni
dobrze wiesz jak głęboko nią sięgnęłaś
i nie mieści mi się w głowie
że możesz temu zaprzeczać
ty - szamanka wśród cywilizowanych
powiedziałaś że to MY
że to w NAS rodzi się energia
że beze mnie już nie byłoby ciebie
dziękuję i jeśli mogę
proszę cię tylko o jedno
nie przestawaj mnie obejmować
gdy wokół jest tak zimno
analogiem zdjęcia pstrykały Marfa i Weronika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz