8 sty 2018

Nowa codzienność

z cyklu: a u t o t e r a p i a


Był początek lata, a ja siedziałam w poczekalni pachnącej tanim płynem do mycia podłóg i miałam pustkę w głowie. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Że po wielu miesiącach pogrążania się naprzemiennie w apatii i stresie zmusiłam się do pójścia do psychiatry. Oczywiście w tajemnicy przed rodziną. Od dawna tkwiłam w dołku. Coraz rzadziej wychodziłam z domu, coraz więcej dni przesypiałam. Unikałam kontaktów z ludźmi. Odkładałam na później, co tylko się dało. Kompletnie nie potrafiłam skupić się na byciu tu i teraz.

Tamtego ranka czułam się najsłabszym człowiekiem na ziemi, ale nadal sądziłam, że moje problemy nie są warte uwagi. Że „to coś” w ogóle można nazwać problemami. Spodziewałam się, że zostanę wysłana do domu z jakimiś tabletkami na uspokojenie. Najwyraźniej innego zdania był psychiatra, który wysłuchał mnie w skupieniu, zadał kilka pytań, po czym skwitował naszą rozmowę słowami: intensywna terapia grupowa.



Wyszłam ze skierowaniem i wizją dwunastu tygodni na dziennym oddziale szpitala psychiatrycznego. Nie wiedziałam, czy to bardziej wyrok, czy żart. A w ogóle to jaka praca w grupie, skoro ja nie wychodzę z łóżka i stresuję się byle rozmową przy kasie w spożywczym? Marzyłam, żeby ktoś mnie przytulił i zabrał ten ciężar. Już. Zaraz. Byłam sobą potwornie zmęczona, a od psychiatry usłyszałam na odchodne, że schody dopiero się zaczną.

Miał rację.


Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać po prawdziwej terapii i jej uczestnikach, bo w głowie miałam tylko filmowe sceny. Zastanawiałam się kim będą ci inni, z którymi przyjdzie mi spędzić tyle dni? Czy oni czują się chorzy? Czy nadchodzi moment, w którym staję się jedną z nich?

Zaczęło się od formalności. Wpis do szpitala, L4, a w końcu kontrakt, który był później surowo egzekwowany. Zobowiązywał nas między innymi do obecności na prawie wszystkich zajęciach, co było wyzwaniem, bo spotykaliśmy się codziennie od poniedziałku do piątku. Dyscyplina odgrywała w szpitalu istotną rolę.


Nie napiszę, że początki były ciężkie, a potem to już z górki. Tam każdy początek, środek oraz koniec bolał tak samo i było ich wiele. Kiedy tylko udawało się poskładać jakiś kawałeczek wielkiej układanki, rozpadały się dwa kolejne. Nic jednak nie przypominało filmowych sensacji, bo cała akcja odgrywała się w głowie każdego z nas, pacjentów. Próbowaliśmy się do niej dostać poprzez rozmowę rozbrajającą nasze mechanizmy obronne i żmudną analizę przyczyn, które doprowadziły nas do terapii.

Żeby zacząć pracę nad sobą, trzeba się dowiedzieć, z kim w ogóle ma się do czynienia. Na pierwszy rzut oka brzmi to idiotycznie, bo przecież każdy siebie zna. Ale p e ł n e poznanie wymaga bezwzględnej szczerości i przyjrzenia się sobie z każdej perspektywy, dosłownie każdej. Nawet tej najbrzydszej, o której istnieniu wolałoby się nie wiedzieć. To pierwsza lekcja, którą warto odrobić, żeby jak najszybciej ruszyć z miejsca.


Nie napiszę też, że po trzech miesiącach doczekałam się szczęśliwego zakończenia. Szczerze mówiąc, nie widzę go jeszcze nawet na horyzoncie. Do ostatnich zajęć wytrwało ze mną dziewięć wspaniałych kobiet i cały czas się wspieramy, ale pod koniec dnia zostaje się sam na sam z myślami. Moja walka potrwa jeszcze pewnie lata, ale pisząc to, czuję ulgę, bo jeszcze nie tak dawno temu nie chciałoby mi się o cokolwiek walczyć. Nareszcie zrobiłam pierwszy krok do wyjścia z tego potwornego, obezwładniającego impasu.

Mam depresję i zaburzenia lękowe. Nie czuję się z tego powodu dziwna albo inna. To, co kiedyś wydawało mi się tak odległe, teraz jest moją codziennością. Jakiś czas temu wyrzuciłam do kosza słowo n o r m a l n o ś ć… i nagle świat stanął przede mną otworem. Czemu? Bo kategoria normalności jest nie tylko całkowicie względna, ale też opresyjna, zakładając istnienie nienormalności, inności, której najlepiej unikać lub ją wyśmiać. Dziś, bogatsza o doświadczenie terapii, zastanawiam się, do ilu nieznanych terytoriów uda mi się jeszcze dotrzeć i je oswoić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

0 komentarzy