Nigdy wcześniej nie czułam się tak źle, jak w tamte wakacje. Kiedy we wrześniu dzieciaki szły do szkoły, ja
zaczynałam terapię grupową w związku z depresją i zaburzeniami lękowymi.
Minął rok. Atmosfera mieszkania, do którego trafiłam, sprawia, że coraz bardziej czuję się tutaj jak w domu i mam ochotę zapuścić kilka korzeni. Siedzę na łóżku w moim pięknym pokoju. Czuję lekkie podmuchy wiatru przez otwarte okno. W momencie, gdy pisze to zdanie, przytulony do mojego biodra leży Tosiek – łaciaty chlopaczek, który od miesiąca jest moim kocim synkiem.
Wiele zmieniło się na lepsze. Mam z kim porozmawiać na co dzień (i nie, nie mam tu na myśli tylko kota) i do kogo zadzwonić w środku nocy. Po raz pierwszy od dawna urządziłam urodzinową imprezę i już nie mogę się doczekać efektów
naszej spontanicznej, hipisowskiej sesji zdjęciowej. W końcu udało mi się też zarobić jakiekolwiek pieniądze.
Ale odnoszę wrażenie, że to wszystko jest tylko rozgrzewką przed naprawdę dużymi zmianami. Kiedy poznawałam się z moją grupą, byłam w szoku, że niektórzy są w terapii kilka, a nawet kilkanaście lat. Czekające nas trzy miesiące intensywnej pracy wydawały mi się nieskończonością. Z perspektywy dwunastu miesięcy widzę jak bardzo niecierpliwa byłam.
Nie ma nic dziwnego w tym, że nie możesz się doczekać, aż w końcu zaczniesz się czuć dobrze. Albo przynajmniej stabilnie. Jednak ze specyficznej pomocy, jaką jest terapia trzeba nauczyć się korzystać. Czy raczej c h c i e ć z niej skorzystać. Nagle okazuje się, że pada mnóstwo niewygodnych pytań. Trzeba się konfrontować z rzeczami, o których wolałoby się już nigdy, przenigdy nie myśleć. Szczerość jest bolesna, ale terapeuta nie powinien wchodzić w rolę przyjaciela.
Nie da się określić, jaki kawałek życia powinno się poświęcić na terapię. Jednej osobie pomoże kilka konsultacji w kryzysowym momencie, inna będzie się zmagać z problemami przez dekadę. Jeżeli chodzi o mnie, po zakończeniu terapii grupowej zaczęłam niedługo potem korzystać z sesji indywidualnych i nadal na nie chodzę. Ostatni rok był mi potrzebny, żeby w ogóle ustalić sensowną listę rzeczy do przepracowania. Rok. Zastanawianie się, obserwowanie, zbieranie się na odwagę, aby sięgnąć do bolesnych fragmentów, mylenie się i korygowanie błędów
– na to wszystko potrzeba czasu.
Prawda jest taka, że co chwilę staję w miejscu albo, co gorsza, robię kilka kroków w tył. Wcześniej mnie to wkurzało, teraz wiem, że inaczej być nie może. Odkąd przestałam odmierzać czas do magicznego przełomu, w którym będę "zdrowa", nagle stałam się spokojniejsza. Zmiany przychodzą niezauważone, często zachodzą gdzieś za kulisami świadomości. I nagle człowiek budzi się z większym porządkiem w głowie. Dla tego uczucia warto czekać.
Terapia to dla mnie już całkowicie oswojone pole. Nie ukrywam tego faktu w moim życiu. Może właśnie dlatego w międzyczasie tylu ludzi opowiedziało mi swoje historie. Przez rok poznałam wiele osób, które ją prowadzą i jeszcze więcej tych, które z niej korzystają.
Często zastanawiam się nad rosnącą popularnością terapii. Dlaczego coraz częściej myślimy o niej, kiedy chcemy zmiany w życiu? Czytając najnowszy numer "G'rls ROOM-u" poświęcony rytuałom, natknęłam się na dwa wywiady, które podsunęły mi ciekawe hipotezy.
W pierwszym wywiadzie psychoterapeutka Anna Szapert stwierdza, że
Rytuały miały gwarantować bezpieczeństwo grupie i pokazać jednostce, w którym miejscu tej społeczności się znajduje. Szczególnie istotne były rytuały przejścia, czyli te pozwalające uporać się z jakąś zmianą. Zaraz jednak dodaje:
Im bardziej jesteśmy zindywidualizowani, anonimowi, tym łatwiej z rytuałów rezygnujemy. Ta rezygnacja oznacza, że w praktyce odbieramy sobie kompas ułatwiający nam ustalenie swojego miejsce w świecie.
Jak zauważa w drugim z wywiadów psychoterapeutka Inga Dusza-Nowak,
Wejście w nowy etap jest procesem opartym na zmianie. Kluczowe w tej wypowiedzi wydaje mi się słowo p r o c e s. W kulturze zdominowanej przez kultu indywidualizmu i wydajności nie ma czasu na bycie pochłonietym przez tradycyjny rytuał przejścia. Trzeba radzić sobie na własną rękę i robić to jak najszybciej.
Każda zmiana wiąże się z pożegnaniem starego i powitaniem nowego stanu rzeczy. Kiedyś pomiędzy tymi fazami było jeszcze miejsce na okres przejściowy. Szapert tłumaczy, że chociaż
dziś jesteśmy zachęcani do tego, by od razu pokazywać, jak nam w nowej roli dobrze to
zawsze coś tracimy w ramach zmiany i powinniśmy móc pozwolić sobie na żałobę po tej rzeczy, miejscu, osobie.
Rzadko przyznajemy sobie czas na szeroko rozumianą żałobę (obecnie to słowo funkcjonuje już właściwie tylko w kontekście śmierci kogoś bliskiego). Okazywanie smutku jest nacechowane negatywnie, kojarzy się ze słabością. A jednak wciąż jesteśmy tylko ludźmi i emocje są częścią nas.
Nie mamy społecznie wspieranych rytuałów przejścia, a więc zatrudniamy sobie kogoś, kto będzie naszym przewodnikiem po zmianie pisze Szapert.
Nie jestem jeszcze gotowa na zaakceptowanie zmian, bo po roku domykam ostatnie pożegnania. Trwałam i trwam w żałobie. Powoli wchodzę w okres przejściowy.
Wszystko w swoim czasie.